Gdy mówię ludziom, że czuję się mordercą, nie chcą wierzyć. Tak. Jestem mordercą. Wielu ludzi zabiła heroina, którą im dałem. Nie jest łatwo żyć z taką świadomością, ale nie budzę się już zlany zimnym potem. Wiesz dlaczego? Bo w chwili, gdy poszedłem do spowiedzi i usłyszałem słowa: Ja odpuszczam tobie grzechy, kamień spadł mi z serca.
Boże, spadaj!
Mając piętnaście lat, ja – stary ministrant, powiedziałem Bogu: Spadaj!. Byłem strasznie zakompleksiony, miałem potwornie niską samoocenę. Wydawało mi się, że jestem do niczego. Przestałem chodzić do kościoła. Mieszkałem w Jaśle. Lata osiemdziesiąte: brud, monotonia, komuna, szarzyzna, żadnej rozrywki. Apatia. Uciekłem na ulicę. Włóczyliśmy się z kumplami po mieście, piliśmy jabole po bramach. Potem pojawiły się prochy. Kumpel chodził do szkoły farmaceutycznej, a oni na zajęciach używali koteiny i efedryny. Żarłem je łyżeczką do herbaty. Mam w sobie całą tabliczkę Mendelejewa. Do produkcji używałem amoniaku i innych świństw. To cud, że żyję. Mam tylko osiem swoich zębów. Specjaliści dawali mi kilka lat życia. Ćpałem… dwadzieścia kilka. Wiesz, mnie to powinno się zamknąć w opakowaniu z formaliną i pokazywać po szkołach. Wszedłem w heroinę, kompot. Puszczało się Hendrixa, Janis Joplin i dawało w żyłę. Długie włosy, hipisi, flower--power. Powszechne wówczas klimaty. Dziś narkotyki są na wyciągnięcie ręki. Czysta konsumpcja. A my? My naprawdę chcieliśmy zmieniać świat! Uważaliśmy się za elitę tego smutnego, zapyziałego miasta. To była forma kontestacji systemu. Tyle że uciekliśmy w ślepą uliczkę.
Ludzie mnie nienawidzili
Po trzech latach dawania w żyłę miałem bezczelność przekonywać ludzi: nie jestem uzależniony! Biorę, bo chcę. Zawsze mogę przestać. Ale nie potrafiłem już przestać. Zaczęły się wyjazdy, ucieczki, milicja. Wielu moich znajomych zmarło. Dostawali zapaści, wynosiło się ich na ulice i „zdychaj, bracie”. Rzadko się ich reanimowało. Po co mieć milicję na karku? W samym Jaśle zmarło z dziesięć osób. Naprawdę czuję się mordercą. Ludzie mnie nienawidzili. Przechodzili na drugą stronę ulicy. Brzydzili się mną. Skąd brałem kasę? Kradłem, wykręcałem „dziesionę” – napad z rabunkiem. Zawsze miałem farta: gdy na milicji robił się „smród”, kompletnie nieświadomie zmieniałem mieszkania, szedłem się leczyć. Wracałem, a ludzie mówili: Ty to masz szczęście. Wiesz, ilu ludzi pozamykali? Zawsze mi się upiekło.
Byłem bezczelny. Stojąc ledwo na nogach, patrzyłem matce w twarz i mówiłem: Ależ mamo, ja jestem czysty. Gdy zwężały mi się po narkotykach źrenice, brałem atropinę i zakraplałem sobie oczka. Oszukiwałem matkę od świtu do nocy. Była bezsilna. Potrafiłem ukraść jej pieniądze, które dostała z ZUS-u po śmierci ojczyma. Rozumiesz? Samo dno. Nie miała już kompletnie siły. W końcu po dwudziestu latach za namową proboszcza zdobyła się na szaleństwo. Powiedziała: albo jedziesz na pielgrzymkę do Medjugorie, albo wylatujesz na ulicę. Która matka tak powie dziecku? Ale to mnie ocaliło! Wszystko zaczęło się od niezwykłego „zbiegu okoliczności”.
Płakała przez całą noc
Szedłem naćpany ulicą. Patrzę, a naprzeciwko idzie jakiś śmieszny człowiek w sutannie. I, zabij mnie, ja do dzisiaj nie wiem, dlaczego do niego podszedłem. Nie mam pojęcia. Widząc takich ludzi, uśmiechałem się z politowaniem i omijałem ich szerokim łukiem. Wtedy podszedłem. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że „przypadkowo” trafiłem na jedynego w Polsce księdza, który… rozkręca wspólnoty Cenacolo dla narkomanów. Zbieg okoliczności? Spotkał się z moją matką, długo rozmawiali. Po tej rozmowie w akcie desperacji matka zdobyła się na szaleństwo: wyrzuciła mnie z domu.
Stała w oknie na dziewiątym piętrze, widziała, jak leżę pod ścianą zaćpany do nieprzytomności. Ślęczała przez całą noc w oknie, modliła się i płakała jak bóbr. Pękało jej serce, ale powiedziała sobie: Nie podejdę. Jak święta Rita modliła się: Boże, jak on ma taki być, to go zabierz. Nie mogę już patrzeć, jak on umiera. Powiedziała krótko: Jedziesz na pielgrzymkę do Medjugorie. Krótka piłka. Pojechałem pierwszy raz na sylwestra 1999. Pierwszy raz w życiu na Kriżewac wyszedłem pijany jak bela. Pielgrzymka zeszła, a po chwili wyczołgałem się ja: poharatany, z podartą kurtką, bez buta. W styczniu! Pielgrzymi złapali się za głowy. Chcieli mi pomóc, ale nie wiedzieli jak. W pensjonacie, gdzie mieszkałem, wyczyściłem całą półkę z alkoholem. Piłem wszystko: wino, rakiję, rum, koniak. Chorwat wywalił mnie z pensjonatu. Wróciłem do Polski. Nic się nie zmieniło.
Szukałem sznura, by się powiesić
Matka była twarda. Po kilku miesiącach wysłała mnie do Medjugorie po raz drugi. Powiedziała: Nie ma powrotu. Albo zostaniesz tam we wspólnocie Cenacolo, albo nie masz po co wracać. Zamieszkałem we wspólnocie, ale nie wytrzymałem długo. Uciekłem. Wylądowałem na ulicy. Złapał mnie narkotykowy głód i piłem przez tydzień. Upał czterdzieści stopni, a ja brudny, uwalany, pijany i niesamowicie śmierdzący. Wiesz, jak śmierdzi narkoman na głodzie? Śmierci trupem. Ludzie omijali mnie szerokim łukiem.
Nikt nie chciał mnie zabrać do Polski. Ludzie uciekali na mój widok. Narkoman to trędowaty. Przez dwadzieścia lat co chwilę słyszałem za plecami: Skur…syn, degenerat. To były najłagodniejsze sformułowania. Po tygodniu wałęsania się po ulicach zacząłem szukać sznura. Chciałem się powiesić. I wtedy niespodziewanie spotkałem ojca Slavko Barbaricia.
W piekle
Franciszkanin popatrzył na mnie i ku mojemu zdumieniu nie wystraszył się. Powiedział: Przyjmę cię do mojej wspólnoty. Mnie, brudasa?! Wypaliłem wprost: OK. Ale nie mam zamiaru się leczyć, chcę dalej ćpać. Jest piątek. W środę wracam do Polski. A on uśmiechnął się i powiedział: Dobrze.
Gdy dzisiaj przypominam sobie jego uśmiech, po plecach przechodzą mi ciarki. On już wtedy wiedział, że ja nigdzie nie pojadę! Jak anioł. Ten łagodny mnich we mnie, śmierdzącym trupem narkomanie, zobaczył samego Jezusa! Jak Matka Teresa, która w żebraku wołającym: „Pragnę” ujrzała cierpiącą twarz Boga. Ojciec Slavko przyjął mnie do pracy. Inni harowali, ja paliłem papierosy. Miałem jeden cel: wytrzymać kilka dni i wrócić.
W sobotę wieczorem miała być modlitwa w kościele. Poszedłem, bo to był obowiązkowy punkt programu. Wszedłem do kościoła po dwudziestu pięciu latach. Wynudziłem się jak mops. Odsiedziałem to klepanie zdrowasiek, bo musiałem. Po Mszy znajomy Chorwat spytał: Zostajesz na adoracji? A ja potwornie wynudzony i zmęczony powiedziałem: Zostaję. Nie mam pojęcia, dlaczego. Wystawiono Najświętszy Sakrament. I wtedy przyszedł moment, że sięgnąłem dna. Poczułem, że została we mnie tylko ciemność i potworna rozpacz. Nie umiem o tym opowiadać… Wyłem jak pies: Boże, jeżeli istniejesz, ratuj! Jeszcze w Niego nie wierzyłem.
Mówiłem warunkowo: Jeśli istniejesz, to mi pomóż. I pokazał mi, że istnieje. W jednej chwili opanował mnie nieznany spokój. Światło. W ciągu sekundy przestałem być narkomanem. Wiem, wiem, wszyscy mówią, że narkomanem jest się do końca życia. Ja nie jestem. On mnie uratował.
Po dwóch tygodniach zadzwoniła mama. Gdzie jesteś? – spytała drżącym głosem. – W Medjugorie. – Nie wierzę, na pewno jesteś na jakiejś melinie. Na szczęście był obok mnie ojciec Slavko. Wytłumaczył jej, co się stało. Ale i wtedy nie dowierzała. Dopiero gdy kilka miesięcy później przyjechała i zobaczyła mnie, rozpłakała się ze szczęścia.
Przebaczyłem sobie
Poszedłem do spowiedzi i usłyszałem słowa: Ja odpuszczam tobie grzechy. Kamień spadł mi z serca. Wybaczyłem sobie. Widzę, że ludzie popełniają zasadniczy błąd: Bóg im wszystko wybacza, ale oni nie potrafią wybaczyć sami sobie. W czasie rekolekcji ojca Jozo Zovko spotkałem młodą kobietę. Widać było, że coś ją gryzie. Okazało się, że będąc dzieckiem, poszła do Komunii bez zachowania postu eucharystycznego. Wydaje się, że to drobnostka, ale jej nie dawało to spokoju. Wielokrotnie się z tego spowiadała, ale zawsze wstawała z konfesjonału z poczuciem winy. Opowiedziała o tym w czasie rekolekcji, a ojciec Jozo, zazwyczaj łagodny, potraktował ją bardzo ostro: To jest pycha! Skoro Bóg ci wybaczył, a ty sama nie możesz, to znaczy że stawiasz się ponad Nim. Kim jesteś? Obraziła się na niego. Afera! Ale franciszkanin, nie wiedząc o tym, na drugi dzień podszedł do niej i przytulił ją. Odpłynęła… I było po sprawie.
Gdybym sobie nie wybaczył tego, co zrobiłem, wyrzuty sumienia by mnie zżarły. Ja nie żyję przeszłością. Jestem tu i teraz. Dzisiaj. To, co było wczoraj, minęło. Nie wiem, co przyniesie jutro. Sam Jezus powiedział: Dosyć ma dzień swojej biedy. Po co się martwić na zapas? Świat pędzi na oślep, zabiegani ludzie nie zauważają Bożej obecności. W Hercegowinie, gdzie mieszkam, życie płynie inaczej. Tam faceci spotykają się na filiżance espresso i sączą ją przez godzinkę. Gdy podali mi pierwszy raz ten naparstek kawy, połknąłem go jak ryba i po sprawie. A oni mają czas. Spotykają się, gadają, zmówią przy okazji Różaniec. Ja też wyhamowałem. Odetchnąłem. Kiedyś było inaczej. Narkoman żyje w nieustannym stresie. Nawet jeśli ma towar na rano, to nie wiadomo, czy starczy do wieczora. Będzie kasa, czy nie? Przyjdzie diler, czy go złapali? Kłębek nerwów.
To ja, Wiesiek
Podchodzę do Jezusa jak do najlepszego przyjaciela. Siadam w malutkiej kaplicy i mówię: Panie Boże, to ja, Wiesiek. I opowiadam Mu o tym, że skaleczyłem się w palec i nie mogę pracować. Przychodzę do Niego ze wszystkim. Siedzę i tracę czas. Z prawdziwym przyjacielem nie trzeba słów. Jedna nobliwa kobieta powiedziała mi ostatnio: Pan się za bardzo spoufala z Bogiem. Jak może się pan modlić o pieniądze! A kogo mam o nie prosić? Całe życie kłamałem, więc przynajmniej teraz chcę być szczery. On zna mnie na wylot. Po co mam się oficjalnie przedstawiać: Witaj Boże, to ja, Wiesław Jindraczek, nawrócony grzesznik rocznik 1960…
Za Gość Niedzielny O8/2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz