piątek, 6 lipca 2012


BEZ  BOGA  ANI  DO  PROGA – ŚWIADECTWO
TO SIĘ ZDARZYŁO NAPRAWDĘ.

  Mam na imię Paweł, mam 22 lata.
  Jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie byłem wierzący. Kiedy przyszedł mój czas powiedziałem, że nie pójdę do I komunii, ani do spowiedzi, bo uznałem to za bzdury dla starych babć. 
  Zacząłem natomiast wierzyć w naukę i fascynować się szczególnie jej ścisłą częścią, bardzo interesowałem się fizyką, kosmologią, filozofią nauki, generalnie tym, co pozwala pójść tzw. inną drogą. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w relatywistyce i ona była trzonem mojego ateizmu. Im bardziej jednak wgłębiałem się w problemy egzystencji z relatywizmem jako narzędziem, tym więcej znajdowałem sprzeczności, bądź nieprzyjemnej świadomości czynionego zła jednym, gdy jest ono dobrem dla innych. Odbierało mi to sen i w ciągu kilku lat doszedłem do wniosku, że wszystko jest bez sensu, traciłem powoli wszystkie dawne cele i marzenia na rzecz nihilizmu, zblazowania, malkontenctwa i pychy, która o dziwo wynikała z poprzednich cech. 
           Niestety pojawiła się również huśtawka emocjonalna i myśli samobójcze, dużymi krokami zbliżałem się do paranoi. Pomyślałem, że powinienem mieć coś, co pozwoli mi ukonstytuować wartości zniszczone relatywizmem, bo źle skończę. 
 I wtedy pojawił się Bóg. Moja dziewczyna stary wyjadacz odnowowy zabrała mnie na rekolekcje REO do Magdalenki i tam zrozumiałem to, co moim zdaniem jest najważniejsze dla człowieka chcącego odejść od ateizmu. 
  Trzeba uwierzyć, aby zobaczyć! A nie odwrotnie. 
  A zobaczyłem, co następuje. 
 Gdy podczas modlitwy o uzdrowienie ksiądz stawiał znak krzyża na czole (ja wierzyłem z całego serca to złe słowo, byłem pewien, że to Jezus uzdrawia mnie i On czyni ten znak), poczułem wtedy niesamowity spokój jakiego nigdy dotąd nie doznałem, więcej nie spodziewałbym się nigdy zaznać. Kiedy myłem się przed spaniem patrząc w lustro zauważyłem ten krzyż, wypukły na moim czole. W szoku świętego spokoju położyłem się spać. 
           Następny dzień kończył się oddaniem Jezusowi jako Panu, ja zrobiłem wszystko, ale jakoś nie tak, jakoś za mało było w tym serca, a za dużo formy, dosyć, że czułem się kłamcą i długo w nocy nie spałem. Moi współlokatorzy chrapali od godzin, a ja obgryzałem paznokcie. 
 Wtedy przyszedł do mnie Jezus. Moja dziewczyna mówiła mi kiedyś, że On ma niebieskie oczy. Troszeczkę się z tego podśmiewałem: Żydzi raczej mają czarne, oczywiście nie wierzyłem nawet nie w kolor, ale przecież w sam fakt spojrzenia Bogu prosto w twarz. 
 A jednak w niebieskich oczach ujrzałem najgłębsze zrozumienie, znów takie jakiego nigdy w życiu nie widziałem, sięgające do bólu, o którym nawet ja sam nie wiedziałem. 
 On wiedział wszystko. I ani nie krzyczał, ani nie gardził, ani nie radził, ani nie pobłażał, a właśnie rozumiał i to tak jak nikt prócz Boga nie umie. Momentalnie zdjęła mnie szalona radość, poszedł już, a ja chciałem wyjść z siebie, by podwójnie krzyczeć z radością. Ja ateista, największy luzak, kpiarz i najmądrzejszy z durniów, którzy śmieją się z Niego, zobaczyłem Go właśnie. Ujrzałem Jezusa. 
  Zaraz wtedy poczułem niesamowite zło. Leżałem na boku, a to było gdzieś za moją głową, przewróciłem się na brzuch (spałem na górnym piętrze), spojrzałem w dół i zobaczyłem to. Był bez ciała, nie wiem jak to opisać. Szedł ku chłopcu, który wiedziałem chciał zabić jedną z uczestniczek rekolekcji. Rozmawiał ze mną o tym w ujęciu przejścia na ateizm i nie myślał, co by było gdyby, ale jak to zrobić. 
            Zły zbliżył się i usiadł przy nim na łóżku, nie widział chyba, że go obserwuję, a ja już wtedy za przeproszeniem co robiłem do czego. Jednak wziąłem w palce krzyżyk z piersi, postawiłem między nim, a sobą i półgłosem (to chyba dosyć dziwne), żeby nikogo nie obudzić zacząłem go przeklinać, wzywać, żeby się odczepił. Wzywałem imienia Boga, ale za chwilę kląłem już tylko jak szewc, ze strachu oczywiście. On za to wstał i nie wiem jak, ale uśmiechnął się do mnie, był tak promienny, że zimny pot mnie oblał. Zniknął i pojawił się za mną. Obróciłem się na wznak, a on przycupnął nad moimi nogami. Mówiłem wiele modlitw w różnych kombinacjach i wariacjach (ateista przecież) i wiedziałem, że go to nie obchodzi, jakby zaraz miał zapytać czy skończyłem. Nie mogłem wprost uwierzyć, że wcale go to nie rusza. Wpadła mi wtedy do głowy stara modlitwa Pod Twoją obronę. Gdy odmówiłem ją trzy razy, zaczął się powoli oddalać, ale czułem, że na odczepnego. Myślałem, że to już koniec, ale on zaczął wchodzić we mnie przez stopy, a raczej pięty i czułem się jak butelka w kształcie człowieka napełniana wodą, lustro powoli podnosiło się. Kolana, pas, ręce. Leżałem i klepałem coraz szybciej myśląc: 
             Jezu! Gdzie jesteś? Przed chwilą Cię widziałem. Dlaczego mnie opuściłeś. 
 Tymczasem on – szatan był już powyżej żuchwy i zamiast modlitwy usłyszałem jakiś bełkot. Nie wiem, co by się stało, ale pomyślałem, że Jezus jest tu, przy mnie. Przecież dla Niego załatwić tego kolesia, to jak dla mnie pstryknąć palcami tylko muszę Mu zaufać. Zaufałem i duch momentalnie wyszedł, usiadł mi na piersi, więc porwałem ze ściany wielki krucyfiks i położyłem na sobie. Wtedy on zawisł nade mną, otwierał mi tunele w suficie, ale nic już nie był w stanie zrobić. 
 Jeden z chłopaków obudził się, więc po szewsku zdałem mu relację, siedzieliśmy długo w łazience, oczywiście obejrzałem się dokładnie, a kiedy wyszliśmy, zastaliśmy drzwi na dwór, które zawsze są zamknięte na zamek lekko uchylonymi. 
             Cóż, następnego dnia dowiedziałem się, że Pod Twoją obronę to egzorcyzm. Zrozumiałem też, że Jezus dodał mi ducha przed spotkaniem ze złym, On wiedział co się stanie.
Dziś, to juz prawie dwa miesiące, jak uwierzyłem, jestem po spowiedzi i pierwszej komunii, po raz pierwszy od lat mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwy, od jakichś pięciu tygodni nie miałem poważnej depresji noszącej znamiona choroby. Stanąłem twarzą w twarz z tym, co muszę wykorzenić, by być prawdziwym człowiekiem. Teraz dopiero wiem, co znaczy prawdziwy człowiek. 
 Patrzę w przyszłość jakoś jaśniej, powoli wraca do mnie świadomość. Dziękuję Bogu, że w końcu stracił cierpliwość i wziął się za mnie, bo im kto mądrzejszym się sobie zdaje, tym mniej w nim prawdziwego człowieczeństwa i świadomości życia. 
                 Jezus to dopiero życie!!! Może to egoizm, ale zawsze chcę Go mieć za przyjaciela i każdemu, każdemu z Was życzę Go z całego serca.      
                                                                                               Paweł, lat 22, student                  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz